piątek, 21 lutego 2025

Przetrwać Mariupol. Wspomnienia z piekła walk i z rosyjskiej niewoli - recenzja

 


Shaun Pinner to brytyjski żołnierz, który w zeszłej dekadzie zaciągnął się do Sił Zbrojnych Ukrainy. Służył tam m.in. w piechocie morskiej. Mieszkał w Mariupolu, gdzie mocno się zadomowił i znalazł sobie żonę. W swoich wspomnieniach opisuje on zarówno okres poprzedzający rosyjską pełnoskalową inwazję jak i w bardzo barwny sposób opowiada o walkach na przedpolu Mariupola i w samym mieście, w kombinacie hutniczym im. Iljicza. Podczas próby przebicia się dostał się do niewoli. Trzymano go w areszcie przypominającym dawne ubeckie katownie i torturowano. Już na "dzień dobry" Ruscy wycięli mu nożem kawałek mięśnia z nogi i poddali elektrowstrząsom. Przez pierwsze 60 dni odsiadki stracił 25 kg wagi. Później czekał go proces pokazowy w stylu stalinowskim. Na szczęście został uwolniony w ramach wymiany jeńców zorganizowanej przez Romana Abramowicza. 

"Przetrwać Mariupol" to kawał dobrej literatury wojennej. To książka, którą powinni przeczytać wszyscy, którzy marzą o nowym resecie z Rosją oraz bagatelizują zagrożenie ze Wschodu. Wspomnienia Pinnera pokazują, że wróg pozostał ten sam - i niewiele się zmienił pod względem mentalnym od czasów Stalina.

Dla zainteresowanych tematem - wywiad z autorem książki dla "Plusa Minusa".

Skradziona tożsamość. Polskie dzieci w rękach nazistów - recenzja


 Sięgając po tę książkę trochę się bałem, że będę miał do czynienia z "typowo kobiecym wyciskaczem łez". Moje obawy były mocno na wyrost. "Skradzioną tożsamość..." przeczytałem z dużym zainteresowaniem. Autorka przedstawiła bowiem wciąż mało znany epizod drugiej wojny światowej - rabunek polskich dzieci przez Niemców. Rabunek mający ogromną skalę. Roman Hrabar, polski adwokat kierujący po wojnie akcją odzyskiwania tych dzieci szacował, że Niemcy porwali 200 tys. małoletnich Polaków, a udało się odnaleźć zaledwie 30 tys. z nich. W Niemczech mieszka więc całkiem sporo ludzi, którzy nie mają świadomości tego, że byli kiedyś Polakami. Może niektórzy nawet podśpiewują sobie: "Auslander Raus! Deutschland fur Deutsche! Auslander Raus!"

Agnieszka Lewandowska-Kąkol przedstawia osiem historii zrabowanych dzieci, które zdołały odzyskać tożsamość. Jest wśród nich zarówno opowieść o córkach doktora Witaszka - straconego za to, że truł niemieckich oficerów i funkcjonariuszy Gestapo, jak i syna... bliskiego współpracownika Himmlera. Największe wrażenie zrobiła na mnie historia chłopca, który dał się przekonać by w latach 50-tych przyjechać z zasobnego RFN do swojej "biologicznej" rodziny do Wielkopolski na wakacje. Był zszokowany, że zaserwowane mu śniadanie było tak dobre i że Polacy nie jedzą cały czas kaszy ze wspólnej miski drewnianymi łyżkami. Z czasem postanowił zostać w Polsce...

Agnieszka Lewandowska-Kąkol

"Skradziona tożsamość. Polskie dzieci w rękach nazistów".

Wydawnictwo Replika

piątek, 14 lutego 2025

Wojenny pamiętnik. Zapiski z Powstania Warszawskiego i niemieckich obozów jenieckich - recenzja

 



Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że tysiące mieszkańców Warszawy w trakcie Powstania i po jego upadku zostało wywiezionych przez Niemców do ich obozów koncentracyjnych. Jedną z takich osób była mieszkanka Żoliborza Zofia Rogowska. Wydawnictwo Replika opublikowało jej liczący ponad 400 stron pamiętnik opowiadający o tamtych strasznych czasach. Jest w nim opis Powstania na Żoliborzu z punktu widzenia cywilów starających się przetrwać tę dziejową zawieruchę. Jest rozdział poświęcony pruszkowskiemu Dulagowi, czyli obozowi przejściowemu, w którym stłoczono wypędzaną z Warszawy ludność. Są też rozdziały poświęcone obozom koncentracyjnym i powojennemu życiu w Niemczech. Autorka przeszła przez KL Ravensbruck oraz KL Bergen-Belsen. Opisała to w sposób bardzo szczegółowy, wręcz naturalistyczny. Czasem aż zalewa czytelników obfitością szczegółów, tak że niemal czujemy wokół siebie obozowy bród. Warto porównać jej relację z literaturą dotyczącą "męskich" obozów koncentracyjnych. Można odnieść wrażenie, że kobiety traktowano za drutami lepiej - zlecano im nie aż tak ciężkie prace, mniej się nad nimi znęcano itp. Trzeba jednak pamiętać, że do obozów trafiały też i starsze panie i damy z bogatszych domów - dla których obozowe warunki były zabójcze. Głodowi towarzyszyły fatalne warunki sanitarne. Polscy oficerowie, którzy przybyli po wyzwoleniu do Bergen Belsen byli więc zszokowani stanem do jakiego Niemcy doprowadzili polskie kobiety. Na kobietach prowadzono też różnego rodzaju eksperymenty medyczne. Autorka opowiada m.in. o bolesnym zastrzyku, który dostała między nogi po przybyciu do Ravensbruck. Ponieważ opisuje ona wszystko dosyć wiernie, to można również przeczytać o tym jak same więźniarki "żarły się" między sobą, kłócąc o byle głupstwa. Autorka miała jednak szczęście w nieszczęściu - zdołała przeżyć to piekło i je dogłębnie opisać. 

"Wojenny pamiętnik" to cenne, choć nieraz zbyt obfite w szczegóły świadectwo. Za jedną rzecz muszę też zganić wydawnictwo: na okładce, pod kotwicą Polski Walczącej, zamieścili zdjęcie przedstawiające kobiety wypędzane z Warszawy. Tyle, że jest to znane zdjęcie z pacyfikacji getta przez Niemców, a nie z Powstania Warszawskiego. Jeśli chcemy, by cudzoziemcy nie mylili dwóch warszawskich zrywów, to sami też ich nie mylmy!

AI Eksploracja - recenzja

 





Andrzej Zybertowicz to socjolog z dużym dorobkiem, znany z wielu oryginalnych myśli. Nie zawsze jest słuchany, gdyż jest też postacią silnie związaną z jednym biegunem politycznej polaryzacji w Polsce - z biegunem "prawicowym". A szkoda, gdyż jako jeden z nielicznych polskich ekspertów zajmuje się on rozważaniami na temat skutków społecznych wykorzystywania technologii sztucznej inteligencji. Rozwój tej technologii niesie za sobą wiele nadziei dla ludzkości oraz stał się już impulsem do boomu na Wall Street. Zybertowicz w książce "AI eksploracja" (będącej zapisem wywiadów przeprowadzonych z nim przez jego żonę, doktor socjologii Katarzynę Zybertowicz) skupia się jednak przede wszystkim na czynnikach ryzykach związanych ze sztuczną inteligencją. Przedstawia ich tak dużo, że w pewnym momencie stawia postulat, by spowolniono pracę nad rozwojem AI.

Czy argumenty Zybertowicza to tylko "narzekania starszego człowieka", który boi się technologii, której nie rozumie? Taka interpretacja jego książki byłaby zbyt prostacka. Wywód Zybertowicza jest bowiem bardzo logiczny (choć zwykle pozostający w sferze teorii). Zwraca on uwagę choćby na to, że sami naukowcy pracujący nad sztuczną inteligencją nie do końca rozumieją mechanizmy jej funkcjonowania, takie jak choćby mechanizm powstawania "halucynacji" (czyli udzielania przez programów opartych na AI dziwacznych odpowiedzi na pytania). Co prawda wielu naukowców zapewnia nas, że niemożliwym jest osiągnięcie przez sztuczną inteligencję samoświadomości, ale sami mają problem z określeniem czym dokładnie jest świadomość.

Zybertowicz wskazuje również na to, że sztuczna inteligencja może stanowić potężny "mnożnik siły" dla różnego rodzaju państw oraz organizacji mających wrogie zamiary wobec cywilizacji zachodniej. Obawia się on choćby jej wykorzystywania na masową skalę do przeprowadzania ataków hakerskich czy siania dezinformacji. Autor przypomina co jakiś czas, że już powstanie mediów społecznościowych przyniosło światu wiele negatywnych skutków. Twierdzi wręcz, że owe platformy cyfrowe przyczyniły się do "ogłupienia" ludzkości. Sztuczna inteligencja może ten stan jeszcze pogłębić. Możemy się doczekać przyszłości, w której ludzie będą brali wiedzę o świecie z tekstów generowanych przez chatboty AI i nie będą weryfikowali zawartych w nich przekłamań.

Wiele argumentów Zybertowicza było dla mnie przejawem nadmiernej ostrożności starszego naukowca, oszołomionego tempem zmian społecznych. Jeden jednak mnie przekonał. Zybertowicz wskazał bowiem, że asystenci AI mogą stać się w przyszłości narzędziem do powszechnej cenzury. Chatboty wbudowane w przeglądarki internetowe mogą próbować narzucać internautom "jedyną słuszną wersję historii" oraz odradzać czy nawet blokować odwiedzanie witryn z "nieprawomyślnymi" informacjami. Owi asystenci mogą nam z czasem zacząć też dyktować, jak mamy się odżywiać i co robić w czasie wolnym, a od ich irytujących rad nie będziemy mogli się uwolnić.

A co jeśli sztuczna inteligencja uzna, że jakaś część ludzkości (naród lub rasa) generuje zbyt wiele kłopotów i trzeba ją odizolować lub zniszczyć?



Andrzej Zybertowicz, Katarzyna Zybertowicz
"AI Eksploracja"

Wydawnictwo Zona Zero

Obywatelska armia Rzeczypospolitej - recenzja

 





W Norwegii coraz częściej dochodzi do składania ofert korupcyjnych w trakcie poboru do wojska. Nie składają ich jednak ci, którzy chcą się od służby wojskowej wymigać. Za tymi incydentami korupcyjnymi stoją zwykle rodzice, którzy bardzo chcą, by ich syn dostał się do wojska. Liczba dostępnych miejsc jest bowiem ograniczona, a służba w królewskich siłach zbrojnych jest uznawana za przepustkę do elity. Każdy, kto pamięta pobór w czasach PRL czy w III RP uzna tą sytuację za kuriozum. Zasadniczą służbę wojskową uznawano wówczas za "marnowanie życia" i "szkołę patologii". Masowo się też od niej uchylano. Nikt o zdrowych zmysłach nie chce powrotu do ówczesnego, patologicznego systemu. Marek Budzisz, w swojej książce "Obywatelska armia Rzeczypospolitej" przekonuje jednak, że jakaś forma poboru będzie nam niezbędna. Na to wskazują choćby doświadczenia z wojny na Ukrainie. Bez poboru nie uda nam się stworzyć armii wystarczająco dużej, by odstraszać rosyjskiego agresora, a decydenci powinni już to uwzględniać w swoich prognozach strategicznych.

Czy jednak da się przywrócić pobór bez tworzenia zaburzeń w gospodarce i bez wywoływania wielkiego niezadowolenia społecznego? Budzisz przekonuje, że jest to możliwe i powołuje się na konkretne przykłady: Szwecji oraz państw bałtyckich. Tam też idea poboru była niepopularna, ale rządy zdołały do niej przekonać społeczeństwo. Wszędzie tam postawiono na opcję elastycznej służby wojskowej. Jest ona bardziej dostosowana do preferencji młodych ludzi. Jeśli zamiast kopać rowy na poligonie chcą szkolić się na operatorów dronów - nie ma problemu. Na Łotwie można nawet odsłużyć wojsko oprowadzając wycieczki po muzeach. W większości z państw, które przywróciły pobór nie jest on masową branką tylko losowaniem, bądź precyzyjnym sięganiem po specjalistów potrzebnych wojsku. Gospodarka na tym zbytnio nie cierpi, a obronność zyskuje. Pobór może też obejmować nie tylko mężczyzn. Jak równość płci, to równość...

Marek Budzisz 

"Obywatelska armia Rzeczypospolitej"

Wydawnictwo Zona Zero

Krwawy kobalt - recenzja

 




Kobalt to pierwiastek niezbędny do funkcjonowania globalnego społeczeństwa cyfrowego i do przeprowadzenia "zielonej" transformacji energetycznej. Jest on bowiem ważnym składnikiem baterii litowo-jonowych, zasilających m.in. smartfony, laptopy, tablety i pojazdy elektryczne. 75 proc. światowego wydobycia kobaltu odbywa się w Demokratycznej Republice Konga, czyli jednym z najbiedniejszych państw świata. W jakich warunkach pozyskiwany jest ta substancja? To pokazuje w swojej książce Siddharth Kara. Ów autor odbył wiele podróży do Konga, by przekonać się na miejscu, jak wyglądają łańcuchy dostaw kobaltu.

Z książki "Krwawy kobalt" wynika, że substancja ta jest często pozyskiwana przez Kongijczyków w bardzo prymitywnych kopalniach. Często zdarza się, że małe dzieci szukają brył kobaltu w błotnistych bajorkach, pełnych toksycznych ścieków. Znalezione bryłki są sprzedawane miejscowym pośrednikom, którzy na motorach zawożą kupcom torby z urobkiem. Owymi kupcami są głównie Chińczycy, siedzący pod namiotami na straganach w pobliskich miasteczkach. Oni dostarczają później kobalt wielkim koncernom. Owe międzynarodowe korporacje posiadają własne wielkie kopalnie w Kongu, ale chętnie korzystają również z taniego surowca skupywanego przez chińskich pośredników od miejscowej ludności. System jest oczywiście tak zorganizowany, że do Kongijczyków pozyskujących kobalt w prymitywnych warunkach trafiają nędzne grosze.

"Tacy kopacze tuneli jak Mutombo mogli uszczknąć najwyższej drobny ułamek najniższego szczebla wartości. Niemal cała wartość ich pracy była wysysana wyżej. Tym niemniej Mutombo zarabiał stosunkowo dużo jak na mieszkańca prowincji górniczej. Jego zespół wydobywał około dziesięciu kilogramów heterogenitu dziennie na osobę. Przyjmując, że za kilogram czteroprocentowej rudy płacono 1,30 dolara, po odliczeniu sześćdziesięciu procent dla sponsora każdemu z nich zostawało 5,30 dolara; po spłaceniu długu, przy podziale pół na pół, dniówka miała wzrosnąć do 6,5 dolara. To największy średni zarobek dzienny górnika rzemieślniczego, jaki udokumentowałem w DRK" - napisał Kara. Za worek rudy gorszej jakości ważący 50 kg pośrednicy płacą 80 centów.

Oczywiście wiele firm górniczych działających w Kongu zarzeka się, że wdrożyło wyśrubowane standardy ESG (ochrony środowiska, odpowiedzialności społecznej oraz dobrego zarządzania). Kara podważa ich narrację, wskazując , że firmy wydobywcze nadal kupują kobalt od podejrzanych pośredników.

W książce "Krwawy kobalt" można znaleźć też ciekawe informacje pokazujące, jak odbywa się chińska ekspansja gospodarcza w Afryce. "Kongijczycy mają poczucie, że Chińczycy traktują nas jak zwierzęta. Uważają nas za brudasów. Nie zjedzą nic, czego dotknął Kongijczyk. Dlatego stołują się tylko we własnych restauracjach" - opowiedział jeden z Kongijczyków utrzymujących relacje biznesowe z przybyszami z Chin.

Siddhart Kara

"Krwawy kobalt"

Wydawnictwo W.A.B.